Producenci aparatów fotograficznych, komórek i drukarek rozmyślnie wyposażają je w blokady i nieprzydatne funkcje, by naciągać klientów na drogie aktualizacje. Dlaczego dawniej wszystko było lepsze niż dziś?
Marcus Rohwetter
Miejsce gangsterów zajęli producenci sprzętu elektronicznego: komórek, komputerów, aparatów fotograficznych. Stosowane przez nich środki perswazji są bardzo wyrafinowane – to tzw. antyfunkcje (ang. antifeatures), czyli sprytnie pomyślane sztuczki i wybiegi, które mają za zadanie sprawić, że urządzenia będą funkcjonować poniżej swych fabrycznych możliwości. Te małe, elektroniczne cholerstwa, które potrafią doprowadzić do obłędu nawet najbardziej cierpliwego użytkownika, tworzy się wyłącznie w jednym celu: mają nas skłonić do sięgnięcia głęboko do portfela, by tylko się ich pozbyć. Co oczywiście nigdy się nie udaje, a my płacimy dalej, aż pewnego dnia ów stan rzeczy uznajemy za normalny.
Taka sytuacja normalna jednak nie jest i trzeba ją nazwać po imieniu: to zwykłe zdzierstwo. Mimo że z desek kreślarskich inżynierów mogą schodzić same idealne produkty – tanie, trwałe i doskonałe technicznie – producenci robią wszystko, żeby swoje wyroby popsuć. Antyfunkcje to najnowszy pomysł przemysłowców na maksymalizację zysków. Od czasu wynalezienia masowej produkcji poważną przeszkodą w rozwoju gospodarczym jest nasycenie rynku. Fabryki mogą zalewać konsumentów nieograniczonym strumieniem produktów, ale konsumenci nie potrzebują tylu pralek, lodówek i samochodów. Dlatego produkt – taki, który kupuje się raz i już nigdy się nie psuje – nie ma ekonomicznego sensu. Perfekcja jest nierentowna.
Z pomocą przychodzi moda, dzięki której niektóre działające urządzenia są zastępowane przez inne – mogą działać wcale nie lepiej albo nawet gorzej, ale za to są na czasie. Niekiedy producenci pomagają siłom mody i stosują psychologiczne metody przyspieszania starzenia się produktów. Jedną z nich jest celowe mechaniczne postarzanie produktów, czyli sekretny mechanizm napędzający społeczeństwo konsumenckie. Mówiąc wprost, chodzi o projektowanie przedmiotów w taki sposób, by popsuły się po określonym czasie – zwykle od razu po upływie okresu gwarancji. Dotyczy to zarówno drukarek, które przestają działać dokładnie w momencie określonym w instrukcji, jak i nowych systemów operacyjnych, które działają dokładnie tak samo jak stare, ale bardziej obciążają komputer – trzeba kupić szybszy procesor, większy dysk i więcej pamięci operacyjnej.
Żarówka na 1000 godzin
Kiedy ostatnio wymienialiście żarówkę? W amerykańskim miasteczku Livermore pewna żarówka pali się nieprzerwanie od 110 lat. Nasze domowe nie są tak wytrzymałe. Ale właściwie dlaczego? Wszystko zaczęło się w latach 20. ubiegłego wieku. Od lat 80. XIX stulecia, kiedy to na rynku pojawiły się pierwsze żarówki, wytwórcy chwalili się ich długowiecznością. Kolejne modele mogły świecić się jeszcze dłużej od wyrobów konkurencji – dwa, trzy tysiące godzin. Ale w 1924 roku producenci spotkali się w Szwajcarii, gdzie ustalili, że wydłużanie trwałości to samobójstwo dla całej branży. Gdybyśmy wszyscy mieli wieczne żarówki, nie kupowalibyśmy nowych, a producenci musieliby zwinąć biznes. Dlatego przemysłowcy powołali do życia światowy kartel Phoebus. Każdy z wytwórców podpisał dokument, który stwierdzał, że jego żarówka będzie palić się tylko tysiąc godzin. Kto nie przestrzegał tej zasady – płacił karę. Dziś kartel Phoebus jest już rozwiązany, ale jego idea wciąż przyświeca przemysłowcom.
– Żyjemy w społeczeństwie, którym rządzi wzrost gospodarczy. Rozwijamy się nie tylko po to, by sprostać popytowi, ale również dla samego rozwoju – mówi francuski filozof Serge Latouche. – Niczym nieograniczony wzrost produkcji wyjaśnia się nieograniczonym wzrostem konsumpcji. Trzy kluczowe czynniki to kredyt, reklama i planowe postarzanie produktów. Każdy, kto myśli, że nieograniczony wzrost ma sens na ograniczonej planecie, jest albo wariatem, albo ekonomistą. Problem polega na tym, że wszyscy staliśmy się ekonomistami.
Producenci muszą postarzać, psuć produkty, instalować antyfunkcje tylko po to, żebyśmy musieli kupować ich więcej. Modelowym wręcz przykładem antyfunkcji jest sim-lock instalowany w niektórych komórkach, uniemożliwiający stosowanie kart sim obcych operatorów. Od strony technicznej takie ograniczenie nie ma najmniejszego uzasadnienia – karta sim pasuje do każdego telefonu. T-Mobile, Vodafone i wielu innych operatorów pozbawiają nas jednak wolności wyboru i zmuszają do telefonowania po ich własnych, często wygórowanych stawkach. Usunięcie blokady jest możliwe, ale trzeba za to zapłacić.
Nabijanie w butelkę
Jedną z pierwszych osób, które zauważyły, że koncerny stosują tego typu szykany z zadziwiającą systematycznością, był Benjamin Mako Hill. Ten 30-letni, niedogolony dryblas pochodzi z Ameryki, jest programistą czynnie zaangażowanym w ruch Wolne Oprogramowanie działający na rzecz swobodnego dostępu do programów komputerowych. Zdaniem Hilla fakt, że międzynarodowe koncerny utajniają informacje na temat funkcjonowania własnych produktów, woła o pomstę do nieba. Aby zwrócić uwagę opinii publicznej na ten problem, ukuł termin „antyfunkcja”, którym określa sposoby ograniczania wydajności sprzętów codziennego użytku. Jednocześnie zaczął kampanię piętnującą najoczywistsze absurdy w tej dziedzinie.
Na listę Hilla trafił ostatnio Intel, największy na świecie producent czipów, który jesienią zeszłego roku zaoferował użytkownikom usługę aktualizacji procesorów. Wyglądało to mniej więcej tak: klient nabywał komputer wyposażony w procesor o określonej mocy. Jeśli nie był zadowolony z jego osiągów, za, bagatela, 50 dolarów mógł wykupić kod upoważniający do ściągnięcia z internetu aplikacji zwiększającej wydajność komputera. Wszystko pięknie, dopóki się nie zastanowimy, jakim cudem za pomocą pliku z danymi można zmienić parametry sprzętu komputerowego. Wyjaśnienie jest proste: moce obliczeniowe procesora ograniczono świadomie już na etapie produkcji, zmuszając niejako klientów do dokupienia aplikacji.
Niby nic wielkiego? Dobre sobie! Przecież przy zakupie samochodu nigdy nie zgodzilibyśmy się na taki szwindel. Gdy wydajemy 20 tys. euro, oczekujemy, że będziemy mogli korzystać ze wszystkich funkcji. Aż tu nagle się okazuje, że w trakcie jazdy zacina się hamulec ręczny, a poza tym coś uniemożliwia wrzucenie czwórki. Co na to sprzedawca? Za zwolnienie hamulca trzeba dopłacić, podobnie jak za możliwość wrzucenia wyższego biegu. Mieści się to jeszcze w granicach przyzwoitości? Czy to już nabijanie klienta w butelkę?
Antyfunkcje spełniają najróżniejsze zadania. Często mamią obietnicą lepszej jakości, co do zasady jednak mają nas skłonić do większych wydatków. Widać to doskonale na przykładzie iTunes Store, internetowego sklepu koncernu Apple, gdzie kilka lat temu cena niektórych piosenek (oferowanych „w lepszej jakości”) skoczyła z dnia na dzień o 30 centów. Przedstawiciele koncernu tłumaczyli, że jest to spowodowane usunięciem zabezpieczeń przed kopiowaniem, lecz przemilczeli przy tym ważny fakt: blokada Apple była tak wydajna, że na niektórych odtwarzaczach w ogóle nie dawało się odsłuchać zakupionych utworów.
Rozładuj konkurencję
Wszystkie antyfunkcje łączy wspólna cecha – bardzo trudno je zdemaskować. Reklamuje się je zazwyczaj jako wspaniałe innowacje, dodatkowe korzyści lub nowatorskie metody ochrony urządzeń przed czającymi się zewsząd zagrożeniami. Przestrzegają przed nimi zwłaszcza producenci baterii i akumulatorów, które są ponoć bardzo niebezpiecznymi urządzeniami. Któż nie słyszał mrożących krew w żyłach historii o komórkach, kamerach czy aparatach, które wybuchały, gdy ktoś próbował zasilać je tanimi bateriami? Gwarancję bezpieczeństwa daje jedynie producent części oryginalnych. Kto kupuje w sklepach internetowych, sam podpisuje na siebie wyrok śmierci.
Osoby dające wiarę takim opowieściom z pewnością z zainteresowaniem przeczytają o praktykach koncernu Panasonic, który latem 2009 roku zaoferował posiadaczom niektórych modeli aparatów firmware update, czyli aktualizację oprogramowania fabrycznie wbudowanego w urządzenie. Tego typu aktualizacje służą zazwyczaj optymalizacji produktów, by działały jeszcze efektywniej. Tym razem jednak, akceptując warunki umowy, użytkownicy instalowali w swych aparatach elektroniczną blokadę, która uniemożliwiała korzystanie z – zazwyczaj tańszych – akumulatorów konkurencji. Panasonic tłumaczył swój krok troską o klienta i przestrzegał, że akumulatory innych producentów nie spełniają wyśrubowanych wymogów bezpieczeństwa, w związku z czym mogą powodować zwarcia lub przeciążenia i tym samym uszkodzić sprzęt. Prawda jest jednak taka, że koncern zadbał przede wszystkim o zabezpieczenie źródła własnych dochodów, co oczywiście przemilczano.
Czy nie zakrawa na ironię fakt, że w reklamach bez przerwy głosi się wolność i swobodę, podczas gdy w rzeczywistości koncerny starają się uwiązać konsumentów, jak tylko mogą? Niewykluczone, że tanie akumulatory wyprodukowane w Chinach są gorszej jakości, nawet jeśli większość z nich pochodzi z tych samych fabryk co produkty oryginalne. Dlaczego jednak nie możemy przekonać się o tym sami? Niewielka naklejka z przestrogą na opakowaniu w zupełności by wystarczyła. Nie jesteśmy przecież idiotami!
Gwoli sprawiedliwości trzeba podkreślić, że Panasonic wyraźnie poinformował o zakresie oraz skutkach aktualizacji. Wiele firm tego nie robi, co jest podyktowane względami strategicznymi – tłumaczy Ross Anderson, wykładowca informatyki na uniwersytecie w Cambridge, autor opasłej publikacji „Inżynieria zabezpieczeń”. Opisał w niej m.in., jak symulować większą wydajność markowych akumulatorów. Otóż wystarczy tak zaprogramować urządzenia, by szybciej rozładowywały baterie konkurentów. Jeśli więc tańsza bateria nie funkcjonuje albo bardzo szybko się rozładowuje, nie oznacza to automatycznie, że jest wadliwa. Być może producent wyposażył telefon lub aparat w antyfunkcję, która pozwala wykryć obecność obcego produktu, a następnie zwiększa zużycie energii.
Standard za dopłatą
Praktycznie rzecz biorąc, jako konsumenci nie mamy najmniejszych szans, by odkryć triki stosowane przez wielkie koncerny. Tym łatwiej zawierzamy też obietnicom najwyższej jakości, które nierzadko nie pokrywają się z rzeczywistością. Obserwacje te opierają się na faktach i na próżno doszukiwać się w nich śladów manii prześladowczej czy spiskowej teorii dziejów. Istnieją bowiem firmy, które specjalizują się w opracowywaniu coraz to nowych sposobów na pogarszanie produktów.
Jedną z nich jest Atmel Corporation z siedzibą w kalifornijskim San Jose. Zatrudnia pięć tysięcy pracowników, produkuje wkurzające drobiazgi w rodzaju AT88SA 100S. Pod tym kryptonimem kryje się czip o powierzchni czterech milimetrów kwadratowych, umożliwiający komórkom i aparatom odróżnianie baterii markowych od tańszych zamienników. Kosztuje 0,65 dolara brutto, a kwota ta jest naturalnie wliczana w końcową cenę produktu. Można więc powiedzieć, że sami płacimy za to, że nasz telefon nie działa tak, jakbyśmy sobie tego życzyli.
Taką sytuację można by uznać za nienormalną. W gruncie rzeczy mamy tu jednak do czynienia z zupełnie nowym modelem robienia interesów. Kiedyś klienci płacili za większą wydajność i dodatkowe funkcje, dziś wykosztowują się, aby pozbyć się sztucznie wbudowanych blokad. Nie można wykluczyć, że działy badań i rozwoju w wielkich koncernach wkładają obecnie więcej wysiłku nie tyle w optymalizację produktów, co w doskonalenie systemów obniżających ich wydajność.
Dobrym przykładem na potwierdzenie tej hipotezy jest sprawa zapisu plików w formacie RAW, którą Hill omówił szczegółowo w zeszłym roku na kongresie w Australii. W fotografii cyfrowej plik RAW jest uznawany w uproszczeniu za odpowiednik negatywu, ponieważ zawiera obraz, który nie został przetworzony przez oprogramowanie aparatu. Pierwotnie każde zdjęcie wykonane w technice cyfrowej ma zatem postać pliku RAW. Aparaty z dolnej półki cenowej zaprogramowano jednak w tak przemyślny sposób, że obrazy RAW są automatycznie konwertowane na słabsze jakościowo pliki JPEG, a następnie kasowane. Dlaczego? Aby naciągnąć klientów na większe wydatki! Możliwość zapisu zdjęć w formacie RAW jest reklamowana jako dodatkowa funkcja właściwa lepszym modelom aparatów, w związku z czym ma też swoją cenę. Okazuje się jednak, że nie jest niczym wyjątkowym.
Od uczestników kongresu Hill otrzymał gromkie brawa. Spotkania z przedstawicielami koncernów nie przebiegają już tak gładko. Hill twierdzi dziś, że to strata czasu, bo po zakończonej rozmowie wracają prosto do centrali, by obmyślać nowe sposoby mnożenia zysków.