Moja droga w IT
Now
Rok 2018. Aleksandrów Łódzki. Ceglany odnowiony budynek po starej szwalni. Na drugim piętrze siedzi grupa młodych ludzi. Niektórzy z nich w ciszy i skupieniu pracują nad kolejnymi nowymi funkcjonalnościami dla klientów. Inni wspólnie dyskutują nad tym jak rozwiązać jakiś większy problem. W kuchni obok ja i Krzysiek, przy akompaniamencie szumu ekspresu do kawy, dyskutujemy nad koncepcją automatyzacji i dockeryzacji serwisu klienta. Krzysiek, jak zwykle, ma kilka cennych uwag. Nagle ekspres milknie, a do kubka z pysznie wyglądająca mleczną pianką, spadają ostatnie krople kawy. “Tak, to dobry pomysł…” - powiedziałem, łapiąc za świeżą dawkę kofeiny w płynie - “...powinno zadziałać. Dzięki.” Po czym wyszedłem z kuchni, w kierunku mojego stanowiska. Po drodze zauważyłem, że chłopaki wrócili na swoje miejsca. Pewnie już rozwiązali problem. Ja też już mam w głowie wizję całości. Siadam przy monitorach. Zadowolony i trochę podekscytowany, zaczynam przekuwać swoją wizję w rzeczywistość. To będzie super rzecz.
Nie zawsze tak było. Nie od razu miałem w głowie całe koncepcje na rozwiązania. Ba! Nawet nie miałem pojęcia jak dużo jeszcze nie wiem. Dziś wiem już więcej, choć wciąż jeszcze dużo przede mną. Ale od początku.
The beginning
Rok 1991, wakacje. Miałem wtedy 7 lat. Byłem bardzo skupiony na graniu jeszcze w analogową wersję Fify, czyli uganiałem się z kumplami po boisku za piłką. Zbliżała się godzina 17:00, więc musiałem wracać na obiad. “Zostawiam wam gałę!” - krzyknąłem i pobiegłem do domu. Mama już przygotowywała jedzenie. Znudzony czekaniem, zacząłem przeglądać gazety, które przyniosła wracając z pracy. Moją uwagę przykuł Bajtek. Kolorowa okładka, chwytliwy tytuł, a w środku jakieś zdjęcia i teksty o komputerach. Zupełne sci-fi dla dzieciaka, który na pralkę patrzył z podziwem. “Skąd masz?” - spytałem mamy, podnosząc gazetę do góry. “Aaaa, znajomy z kiosku ma zwroty prasy, to zamiast wyrzucać, dał mi. Podoba Ci się?” - odpowiedziała mama. “Yhm” - przytaknąłem czytając jednocześnie zawartość. Potem było tych gazet coraz więcej - Top Secret, Secret Service i inne. Tak zaczęły mnie interesować… gry. Ale nie tylko. Siłą rzeczy też komputery. Nie miałem wtedy pojęcia, jak duży wpływ na moje życie miała jedna gazeta.
C64 forever!
Na dworze było gorąco jak diabli, a ja ubrany w elegancki dziecięcy garnitur, czekałem na swoją pierwszą komunię świętą. Totalnie nie rozumiałem o co chodzi, po co to i z czym się wiąże. No dobra, trochę tam o tym słyszałem, że będa drogie prezenty i takie tam. Dostałem od chrzestnych 100 zł. To był wtedy dla mnie majątek. Niestety do wymarzonego komputera (jakiegokolwiek - nie znałem się jeszcze) brakowało na pewno jeszcze kilku takich komunii. Zacząłem więc odkładać kieszonkowe i dorabiać sobie drobnymi pracami u sąsiadów. Rodzice obiecali, że jak uzbieram połowę, to dołożą drugą i kupimy komputer. Tak, w moje dziecięce łapki trafił pierwszy komputer w moim życiu - Commodore 64. Ale to było cudo!
Basic
Kilka lat później nadal miałem C64, a “nie ruszaj się, bo się nie wgra” weszło już do kanonu moich zwrotów i obowiązkowych reguł w moim pokoju. Znałem wszystkie gry jakie wydano na ten komputer. No dobra, wszystkich może nie, ale naprawdę sporo. Niektóre poprzechodziłem dziesiątki razy i to za jednym podejściem (mało która gra miała wtedy możliwość zapisu stanu gry). Były też gry pioruńsko trudne, których poziom trudności musiał być jakimś sadystycznym fetyszem autorów, albo co najmniej nieporozumieniem. Na szczęście były kody do gier. Często były one przewidziane przez autorów (słynne Konami code), a czasami właśnie nie. Magiczne wpisanie POKE i ciągu niezrozumiałych cyferek, a dopiero potem odpalenie gry komendą RUN, dawało nieśmiertelność w grze. To było super! Zaciekawiło mnie jak to jest, że skąd, i co to za magia, i dlaczego akurat takie cyfry. Co to za szamańskie czary się dzieją! Chwyciłem za Bajtka i Top Secret i zacząłem czytać. Tym razem z większym skupieniem i rozumieniem. Tak, zaczęła się moja przygoda z językiem Basic i chyba w ogóle z programowaniem.
Upgrade
Każdy człowiek ma w swoim życiu taki okres, gdy nie jest już dzieciakiem, ale jeszcze nie jest dorosły. Można by to określić jako bycie nastolatkiem. Ot taki poryty okres, gdzie wszystko jest nielogiczne, głupie, i fajne jednocześnie. Życie nastolatka w latach przedmilenijnych nie było ani złe, ani dobre. Było inne niż obecnie. Nie było, co prawda, produktów na kartki, ale takiej oferty jak obecnie mają stacje benzynowe, to i w Peweksach mogli pozazdrościć. Po prostu Polska dopiero się uczyła i goniła Zachód. Każda rzecz była czymś nowym, lepszym, czymś o czym słyszeliśmy i marzyliśmy, ale nie przypuszczaliśmy, że te marzenia są realne. Dopóki, któryś z kolegów nie dostał Amigi, PlayStation, czy innej super-duper maszynki do grania. Coraz więcej czytałem o tym i coraz bardziej interesowałem się nowszymi sprzętami komputerowymi. Oczywiście szczytem moich marzeń był pełnoprawny PC. Już nie tylko jako sprzęt do grania, ale też jako narzędzie użytkowe i do tworzenia. Zbierałem, błagałem rodziców, znowu zbierałem i znowu błagałem. Nie wiem czy to błaganie ich przekonało, czy to, że zbierałem nie w tej walucie co trzeba (tak, odkładałem w każdej walucie jaka wpadła mi w łapki), ale mi kupili. Celeron, a nie Pentium, ale zawsze coś. Tak wyglądał mój pierwszy upgrade sprzętu, ale i też zainteresowań.
Internet
Rok 2000. Czasy wdzwanianego drogiego internetu (którego oczywiście nie miałem) i zarwanych nocek w kawiarenkach internetowych, czatów itd. Eurogąbki jeszcze nie istniały. Każdy marzył o mitycznym stałym łączu. Wśród tych “każdych”, byłem oczywiście też ja. Raz widziałem u kumpla o bogatych rodzicach, to cudo techniki - stałe 64 kbps. Umysł dzieciaka i nieświadomość praw autorskich nie czyniły ze mnie szlachetnego konsumenta Internetu. Standardem była Kaaza, Napster, Emule czy po prostu zagraniczne strony z treściami do pobrania. Filmy, gry, programy. Kilka godzin czekałem, aż pobierze plik. To wtedy zrozumiałem, że 99% na pasku pobierania cieszy tylko przez pierwszy kwadrans. Na szczęście świat niestrudzenie chciał wejść do Polski. Nawet nie wiem kiedy, ale ten mityczny Święty Graal, jakim było stałe łącze, zawitał też do mojego domu. Zaczęło się prawdziwe poznawanie Internetu.
Manganime
Jako Senior Internet Researcher, lub bardziej po polsku - nastoletni obibok, zaczynałem się już nudzić. Tylko i wyłącznie konsumowanie treści może było fajne, ale ile można? To nie jedzenie. Chciałem coś stworzyć. Coś co będę mógł pokazać innym, a najlepiej wszystkim. Internet był do tego idealnym miejscem - w końcu był dla wszystkich. Tak zrodził się pomysł by stworzyć stronę internetową. Pierwsza była na miarę moich możliwości, czyli zrobiona w… Wordzie (wiem, wiem, nie bijcie!). Miała równie oryginalny tytuł, co tematykę: Manganime i traktowała o mandze i anime. Darmowy hosting zapewniał ówczesny hegemon polskiego Internetu - Wirtualna Polska. Co ciekawe, strona dostała wyróżnienie Wirtualnej Polski i przy wynikach wyszukiwania miała znaczek “WP poleca” (czy jakoś tak). Do dzisiaj uważam, że ktoś tam musiał przegrać zakład.
Apetyt rósł w miarę jedzenia. Zacząłem czytać więcej o HTML, JS i CSS. Podstawy podstaw, których jednak mi wtedy jeszcze brakowało. Potem więcej JS, co dało efekt gorszy niż lepszy - strona miała więcej wodotrysków niż funkcjonalności.
Któregoś dnia, na dość znanym wtedy portalu - infojama.pl, natknąłem się na artykuł o PHP Nuke. Postanowiłem spróbować. Udało się zainstalować Apache, MySQL i PHP na Windowsie XP (nie było jeszcze paczek typu WAMP), zmusić to wszystko do współpracy ze sobą, a na koniec odpalić PHP Nuke. Zobaczyłem nowe możliwości - konta, pobieranie, liczniki odwiedzin, panel administracyjny, itd. Czułem się jak poseł w sejmie - myślałem, że jestem profesjonalistą. Rzeczywistość była zupełnie inna, ale jeszcze o tym nie wiedziałem.
GTW
Oczywiście dalej brnąłem w temat. Po jakimś czasie postanowiłem wykorzystać zdobytą wiedzę i założyć stronę o zupełnie zaskakującej nazwie… Manganime (tak, znowu). Tym razem traktowała o mandze i anime (no kto by pomyślał!). Ale tym razem już trochę ambitniej - znajdowały się na niej napisy do anime, które swego czasu robiłem. Oczywiście strona stała na domowym serwerze (czyt. komputer chodził dzień i noc, a rodzice narzekali na rachunki za prąd). Tworzenie grupy fansubberskiej, bo tak nazywają się grupy tworzące fanowskie tłumaczenia filmów, nabierało rozpędu i po fuzji z jeszcze inną grupą, powstała GTW (Grupa Trzymająca Władzę).
To była już zupełnie inna jakość na scenie fansubberskiej. Wraz ze wzrostem jakości, wzrastały też wymagania dla strony - własna stylistyka, zamiast gotowego szablonu i nowe nietypowe funkcjonalności. Zaczęło się od modyfikowania szablonów PHP Nuke’a. Przy tym nauczyłem się sporo się o cięciu, CSSach i HTMLu. Potem były brakujące funkcjonalności. PHP Nuke, mimo iż posiadał ogromną bazę dodatków, tworzonych przez społeczność, to jednak nie miał żadnego modułu spełniającego nasze oczekiwania. Potrzebowaliśmy móc dodawać kolejne serie odcinków, a w nich oprócz opisów, screenów, tytułów, wstawiać kolejne odcinki. Każdy z odcinków mógł mieć wstawiony link do pobrania napisów oraz link do systemów p2p, przy czym musiał być widoczny status torrenta i emule (ile osób udostępnia, itd.). Do tego jeszcze miała być możliwość ustawienia harmonogramu prac i osób, czyli kto co robi przy danym odcinku, ile pracy już ukończono i kiedy będzie w ogóle gotowy kolejny odcinek. Sporo tego jak na zadanie dla niedoświadczonego amatora PHP Nuke. Ale co? Ja nie dam rady? Trzymaj soczek i patrz! Tak powstał mój pierwszy autorski moduł do PHP Nuke i właściwie pierwszy autorski kod PHP. Ot, taki mały prywatny sukces na zakończenie liceum.
Freelance
Rok 2003. Stanąłem przed trudnądecyzją - jakie wybrać studia. Wahałem się między filmówką (często bawiłem się grafiką i montażem), FTiMSem (komputery i internety), a Elektroniką i Elektrotechniką. Wybór padł na… Mechanikę i Budowę Maszyn. Właściwie nie wybór, a los. Plan był, by po pierwszym roku przenieść się na EiE lub FTiMS. Jednak kierunek tak mnie zainteresował, że zostałem na nim do końca. Już wtedy nie planowałem pracować w zawodzie. Niemniej studia nauczyły mnie sporo samodzielności i przede wszystkim myślenia analitycznego i zadaniowego.
Całą wiedzę, którą nabyłem, mogłem już wykorzystać z powodzeniem do jako takiego zarobku. Strony dla znajomych, dla znajomych znajomych itd. Zawsze jakiś dodatkowy grosz wpadał. Oczywiście totalnie wsiąkłem w temat i z każdą kolejną stroną uczyłem się nowych rzeczy, systemów oraz frameworków. Po drodze przewinęły się Wordpress, Joomla, jQuery, Bootstrap i wiele wiele innych.
Wszystko to przydało się też przy założeniu sklepu internetowego dla rodzinnego wydawnictwa INICJAŁ3. Sklep był postawiony na bazie mocno zmodyfikowanego silnika osCommerce. Wtedy nie było jeszcze WooCommerce, Presty i wielu innych, lepszych lub gorszych, silników. Byłem zdany na to, co darmowe i wystarczające oraz na własną wiedzę. Strona odniosła sukces, bo generowała przychody i przede wszystkim wygenerowała we mnie dalsze pokłady ciekawości i zainteresowania tematem. Natomiast praca w rodzinnej firmie dostarczała wielu innych przydatnych później umiejętności, jak chociażby prowadzenie i rozwój produktu. Jednym z kluczowych wydawnictw firmy była seria digitalizowanych starych tytułów zrealizowanych w oparciu o HTML i własną przeglądarkę napisaną w ObjectPascalu (Delphi).
It works!
Po okresie studiów miałem do wyboru umrzeć z głodu lub pójść do stałej pracy. Regularny nadmiar pozostałych dni w miesiącu, przypadający na okres końca posiadanej przeze mnie gotówki, zmusił mnie jednak do poszukiwania pracy.
Zacząłem jako młodszy grafik w małej prywatnej firmie. Etap tak krótki i błahy, że szkoda moich palców na pisanie o nim. Następną pracą był operator DTP/grafik w wydawnictwie. Tutaj wiedza i doświadczenie z pracy w rodzinnej firmie owocowały, a poczucie estetyki, wyrobione przy tworzeniu stron internetowych, dopełniało potrzeb pracodawcy. W trakcie tej pracy miałem też kilka bardziej technicznych projektów, jak np. automatyzacja składu ogłoszeń w InDesgin, co potem przydało się w mojej następnej pracy. Przez cały ten czas nadal dorabiałem jako freelancer, zdobywając przy tym coraz większą wiedzę.
eEngine
Niecałe 3 lata później, tj. w 2013 roku, uznałem, że nabrałem już doświadczenia w pracy jako takiej i warto zmienić ją na bardziej zgodną z moimi oczekiwaniami. Zacząłem szukać wśród ofert z branży IT. Moją uwagę przykuło ogłoszenie eEngine Software House - Webdeveloper. Popatrzyłem na stronie czym się zajmują, co mają czego nie. Wyglądało bardzo ciekawie i dość imponująco, gdy porównałem sobie ich platformę sklepową, z używanym przeze mnie wcześniej osCommerce. “Pójdę, przecież mnie nie zabiją” - pomyślałem i wysłałem CV. Odpowiedź przyszła dość szybko (szybciej niż na inne wysłane CV).
Pamiętam, że na rozmowie przywitał mnie szczery uśmiech Ani, co zrobiło na mnie bardzo fajne wrażenie. Nigdy nie stresowałem się na rozmowach o pracę, ale tutaj wyczuwałem inny klimat niż zazwyczaj. Czuć było przyjazną atmosferę, chociaż konkretne rzeczowe pytania z kompetencji twardych też były, m.in. o programowanie obiektowe, które dopiero zaczynałem poznawać i singleton. Nie miałem pojęcia co to jest singleton. Poprosili też o maila ze stronami i szablonami, które już robiłem. Mieli odpowiedzieć, wkrótce. Wróciłem do domu i od razu ciekawy zacząłem szukać co to jest singleton. W międzyczasie wysłałem maila z listą dotychczasowych stron. Telefon zadzwonił chyba jeszcze tego samego dnia. I tak, po ustaleniu od kiedy mogę zacząć, pojawiłem się w firmie.
Pierwsze prace, które dostawałem były czysto frontedowe i dotyczyły raczej drobnych poprawek, zmian kolorów itp. elementów. Zacząłem uczyć się kultury pracy i standardów panujących w firmie. Poznałem system zarządzania wersjami SVN. W trakcie realizacji zadań, przekonałem się jak mało jeszcze umiem, a jak dużo mam do nauczenia się. Jednak nikt na mnie nie krzyczał, nie wywierał niezdrowej presji. To dało mi dużo motywacji i dodatkowej chęci do zwiększenia tempa. Zacząłem jeszcze więcej siedzieć w artykułach, książkach i uzupełniać wiedzę.
Kolejne zadania siłą rzeczy były już bardziej zaawansowane, ale nadal na zasadzie konkretnych, małych fragmentów do realizacji. Z czasem poznawałem coraz bardziej platformę sklepową, która powstała w eEngine, dowiadywałem się więcej o programowaniu obiektowym i PHP od tej bardziej zaawansowanej strony. Poznawałem procesy powstawania aplikacji, kolejne narzędzia, frameworki, nowsze systemy zarządzania wersjami itd.
Firma się rozwijała. Nie tylko biznesowo, ale też technologicznie. Korzystaliśmy z coraz lepszych technologii, wdrażaliśmy coraz nowocześniejsze rozwiązania i lepsze praktyki, nadal zachowując przy tym zdrowe, niekorporacyjne podejście. Wraz z firmą rozwijałem się ja sam. Kolejne projekty, z różnymi nowymi technologiami i wyzwaniami, doszlifowały mi frontend, mocno uzupełniły wiedzę backendową, dorzuciły know-how z zakresów dodatkowych, jak GIT, Docker czy Linux. W pewnym momencie to wszystko w mojej głowie zaczęło się spajać razem z umiejętnościami graficznymi i tymi z zakresu UI/UX.
Spojrzenie z różnych perspektyw pozwoliło bardziej holistycznie i elastyczniej podchodzić do kolejnych wyzwań. Przy obmyślaniu frontendowej części funkcjonalności, od razu rysowała się część backendowa oraz ogólny koncept wizualny i UX. W eEngine znalazłem idealne warunki do rozwoju: sensownie stopniowane zadania, miła atmosfera, dobre wsparcie ludzi o większej wiedzy i coraz większe zaufanie. To wszystko dało chyba największy rozwój mojej osoby. Zarówno jako pracownika IT, jak i jako człowieka.
Today
Dziś nadal pracuję w eEngine. Już ponad 5 lat. Przez cały ten czas, ani razu nie miałem poczucia, że się wypalam. W każdym projekcie widziałem coś ciekawego, był jakiś element, który był nowym wyzwaniem. Tak jest i teraz. Przede mną nadal nowe wyzwania, nowe funkcjonalności, pomysły i technologie. Dzięki wsparciu ludzi z pracy, wiem że zawsze sobie z nim poradzę... a właściwie poradzimy.